24 lis 2009
"Eko-motoryzacja, da się ją polubić?"
W tym całym rozgardiaszu ekologiczno kryzysowym, każdy maniak motoryzacyjny boi się przede wszystkim utraty tego czegoś w samochodach, następnej – zielonej generacji. Wizja tego, że będziemy jeździli zunifikowanym elektrycznym AGD zamiast indywidualnym, ekscytującym środkiem transportu spędza sen z powiek. Myślę jednak, że zbyt ortodoksyjnie podchodzimy do tematu. Dopóki istnieją ludzie z pasja, twórczym umysłem i dzieciakiem w duchu dopóty będą istniały pojazdy, które będą dawały niepohamowaną frajdę z ich użytkowania.
Cofnijmy się trochę w czasie i zmieńmy nieco dziedzinę - Lotnictwo. Era dopracowanych konstrukcji drewniano metalowych z tradycyjnymi silnikami tłokowymi. Wychodzące z faz prototypów odrzutowce nie budziły ani zaufania, ani nawet sympatii (no może poza technokratami, maniakami prędkości i inżynierami firmy budującej ten wynalazek) Ludzie bali się ich, sądzili, są bezdusznymi wyjącymi, ogłuszającymi kawałkami szpetnej blachy, który nie ma nic z klasycznych i proporcjonalnych dotychczasowych mechanicznych ptaków. Z biegiem czasu po udoskonaleniu tych konstrukcji, oswojeniu się z nimi, dostrzeżeniu piękna w ich kształtach, ze skowyczących pokrak zaczął wyłaniać się obraz cudownych odrzutowców. Dziś pobudzają wyobraźnię małych chłopców, zafascynowanych maszynami z plakatów. Podobna historia miała miejsce wśród żeglarzy. Z pogardą patrzących na metalowe paskudztwa, które kopciły z kominów. Co to za niedorzeczności?! W porównaniu do smukłch drewnianych kadłubów, zdobionych pokładów czy szeleszczących na pełnym wietrze żagli, były to gnidy porównywalne chyba tylko z orkami Petera Jacksona. Dziś z dumą przyglądamy się kształtom potężnych, lśniących metalicznie okrętów wojennych, z wypiekami czytamy ich specyfikacje.
Idąc dalej, najbliższym naszej sprawie przykładem mogą być początki automobilizmu. Czytając „Dzieje Samochodu” Rychtera można dowiedzieć się, w jaki sposób witano pierwsze automobile i ich twórców. Postrzegano je dosłownie, jak charczące powozy diabła, a ich kierowców jak szarlatanów którzy sprzedali swoją duszę, aby móc zaprząc piekielne, niewidzialne cerbery do tych powozów. Wystarczy wiedzieć, że wielu pionierów dzisiejszej motoryzacji zginęło, dzięki bojaźni ludzi do nowego.
Przykładów takich technicznych rewolucji można by mnożyć. Istnieją oczywiście ludzie wierni tylko i wyłącznie klasykom. Chwała im za to. Skrupulatnie trzymają pieczę nad tymi starymi dziełami ludzkich rąk i umysłu.
Wniosek nasuwa się jeden. Po czasie we wszystkim co człowiek stworzy można doszukać się czegoś wyjątkowego, czegoś za co te maszyny warto pokochać. Teraz patrząc na te potworki zasilane energią elektryczną chce się płakać, śmiać i zakładać żałobne stowarzyszenia zwiastujące koniec cudownej motoryzacji jaką znamy.
Jednak przyszłość może wyglądać z gola inaczej. Nie sądzę, że damy wyrwać sobie z rąk transport indywidualny. Próbowano wiele razy pomysłami typu: „wszyscy zaczynamy jeździć autobusami, tramwajami i pociągami dla dobra ogółu i środowiska”. Ludzie tak łatwo tego kawałka suwerenności się nie pozbędą. Elektryczne, hybrydowe, wodorowe potworki zaczną ładnieć z roku na rok, nabierać powagi i cech „zabawki” prawdziwego faceta. Wszystko za co je warto choćby polubić. Trzeba z cierpliwością czekać aż „przejściowe” pokraki, które chcą zastąpić już jutro nasze doskonale dopracowane maszyny zaczną dojrzewać. Trzeba próbować się oswajać. Prawa rynku zrobią resztę. Nikt przecież nie będzie chciał kupić pralki z wesołą mordką na kółkach, więc producenci będą robili wszystko, aby wyprodukować maszyny zdolne godnie zastąpić nasze kochane benzynowe samochody czymś mającym równie dużo charakteru.
Subskrybuj:
Posty (Atom)